Za nami obchody rocznicy wybuchu powstania warszawskiego. Celowo i z rozmysłem piszę nazwę tego tragicznego wydarzenia małą literą. Powstanie warszawskie nie było bowiem ani aktem heroizmu, ani nie jest też powodem do chwały.
Ten kto posyła bezbronnych ludzi na rzeź, jest po prostu mordercą, niezależnie od tego jak wzniosłymi hasłami by to uzasadniał. Nie ma przy tym wątpliwości, że decyzja o wybuchu powstania była decyzją polityczną nie zaś wojskową. Chodziło o utrzymanie kontroli na terenie kraju przez dowództwo AK i przedstawicieli obozu londyńskiego, w obliczu powstania konkurencyjnego ośrodka władzy w Polsce (KRN, PKWN) oraz w perspektywie ofensywy Armii Czerwonej. To w imię zachowania władzy i politycznych wpływów zdecydowano się na straceńczą decyzję o wybuchu powstania. Zarówno przebieg powstania, jak i jego katastrofalne skutki są dobrze znane, a zatem nie ma sensu po raz kolejny je opisywać. Dość powiedzieć, że był to bezprecedensowy akt barbarzyństwa, w wyniku którego stolica Polski została niemal zrównana z ziemią, a śmierć poniosło prawie 200 tysięcy jej mieszkańców. Ta trauma pozostała w mieszkańcach Warszawy do dnia dzisiejszego.
Są rzecz jasna osoby, które oddzielają kwestię podjęcia decyzji o wybuchu powstania od samego czynu zbrojnego. Nie do końca zgadzam się z tą tezą. Oczywiście nie sposób odmówić odwagi, dzielności i oddania sprawie szeregowym powstańcom, którzy praktycznie nieuzbrojeni stanęli do walki z niemieckim okupantem. Jednocześnie jednak podjęte przez nich działania miały konsekwencje zbiorowe, gdyż zaważyły na losach mieszkańców stolicy, którzy w wyniku odwetu ginęli później podczas rzezi Woli, czy też pacyfikacji Ochoty. Powstańcom zabrakło niestety rozsądku, rozwagi i wyobraźni. Z drugiej strony – czego można było się spodziewać po młodych ludziach przesiąkniętych etosem insurekcyjno-powstańczym, wpajanym im przed wojną przez sanacyjne elity? Pomimo, że powstanie warszawskie nie miało barw politycznych, a jego uczestnikami byli przedstawiciele i zwolennicy różnych ugrupowań oraz formacji wojskowych – zabrakło instynktu samozachowawczego i politycznego realizmu.
Znamienne jest, że obecnie pamięć o powstaniu warszawskim kultywują i celebrują zwłaszcza politycy obozu rządowego. Na przykład premier Mateusz Morawiecki stwierdził ostatnio nawiązując do wybuchu powstania, że „kto pragnie żyć jako wolny człowiek, musi być gotowy by umrzeć za wolność”. Nie ma wątpliwości, że nie są to czcze słowa ani też okolicznościowe frazesy na użytek uroczystości rocznicowych. Nie ma też wątpliwości, że zarówno premier, jak i inni decydenci gotowi byliby skierować polskich żołnierzy na front ukraiński w imię „obrony ojczyzny” przed wyimaginowanym zagrożeniem rosyjskim. Liczba poległych nie miałaby dla nich żadnego znaczenia, tak jak nie miała znaczenia dla ich niesławnej pamięci poprzedników – Tadeusza Bora-Komorowskiego, Leopolda Okulickiego, Tadeusza Pełczyńskiego, czy Antoniego Chruściela. Tak wtedy, jak i dzisiaj – za pełnymi patosu patriotycznymi hasłami oraz odwołaniami do etosu i imponderabiliów kryją się paranoiczne obsesje i zwykła chęć utrzymania władzy.
Gdy minie rocznica powstania warszawskiego pojawią się następne okazje do pompowania balonu hurrapatriotyzmu i dęcia w narodowe trąby. Już niedługo rocznica bitwy warszawskiej zwana przez niektórych „Cudem nad Wisłą”. Co prawda w tym przypadku nie będzie to już świętowanie klęski, jednak prawda o tym wydarzeniu jest od dawna zniekształcana (m.in. pomijanie roli gen. Tadeusza Rozwadowskiego), a po drugie – wykorzystywana propagandowo do bieżących potrzeb politycznych. Jak zwykle odbędzie się zatem defilada wojskowa, a miłościwie nam panujący wygłoszą okolicznościowe przemówienia o etosie polskiego żołnierza, gotowości obrony ojczyzny i zagrożeniu rosyjskim. Znamienne jest, że za każdym razem gdy polscy politycy prężą muskuły i zapewniają o sile polskiej armii oraz nierozerwalnym sojuszu z USA – czuję się coraz mniej bezpiecznie…
Stare przysłowie powiada, że krowa, która dużo ryczy mało mleka daje. Podobnie jest z politykami obozu rządowego, którzy już dawno zatracili się w swej pseudopatriotycznej tromtadracji. Taki charakter ma też przekaz propagandowy w telewizji publicznej oraz naginanie historii do potrzeb politycznych. To właśnie dlatego kultywuje się pamięć inicjatorów powstania warszawskiego, czy też „żołnierzy wyklętych”, a zapomina o prawdziwych bohaterach takich jak chociażby wspomniany Tadeusz Rozwadowski, czy też Zygmunt Berling. Problem nie sprowadza się jednak wyłącznie do wymiaru historycznego, lecz przekłada się także na bieżące działania polityczne.
Pod szumnymi hasłami obrony przed zagrożeniem rosyjskim udzielana jest pomoc wojskowa Ukrainie, co naraża nas na niebezpieczeństwo wciągnięcia do wojny. Jednocześnie w imię „polskiej racji stanu” wyzbywamy się sprzętu wojskowego na rzecz kraju, który do dnia dzisiejszego nie uznał własnych zbrodni, a mordercom stawia pomniki. Wszystko to jednoznacznie potwierdza, że szermowanie patriotyczną frazeologią przez partię rządzącą nie ma nic wspólnego z obroną polskiego interesu narodowego i działaniem na rzecz dobra publicznego. Miejmy jedynie nadzieję, że nie skończy się to katastrofą jak we wrześniu 1939 roku, czy też w sierpniu 1944 roku.
Michał Radzikowski
Myśl Polska nr 33-34 (13-20.08.2023)